Wiadomości » Wrocław »
Niedługo zabraknie szewców. Bez nich my będziemy klęli
Niedługo zabraknie szewców. Bez nich my będziemy klęli
Na całym Dolnym Śląsku nie ma dziś ani jednego ucznia, który szkoliłby się na szewca. Ten zawód umieraMniej niż 40 lat temu tylko na jednej ulicy Traugutta działało pięć zakładów szewskich. Marcin Bartoszek do dziś pamięta nazwiska ich właścicieli, mimo że był jeszcze dzieckiem. Sam wychował się w warsztacie swojego ojca cholewkarza. W najlepszych czasach zakład Bartoszków zatrudniał pięć osób i szkolił kilku uczniów, a wcale nie był największy w okolicy. Większość szewców żyła przede wszystkim z produkcji obuwia. Buty się wówczas zamawiało, ale przedtem należało odstać swoje w kolejce.
- Pamiętam, że nawet Cyganie przyjeżdżali do naszych szewców i zamawiali te swoje pikolaki i kowbojki z ostrogami - wspomina Bartoszek. - Pracy było sporo i zarobić się na tym dało dobrze.
Tadeusz Sanecki, starszy wrocławskiego Cechu Rzemiosł Skórzanych, podkreśla, że dla szewców to były złote lata, które na pewno już nie wrócą.
- Bo z rzemiosłem to jest tak, że dobrze mu się wiedzie tylko w trudnych czasach, kiedy na rynku są braki, a przemysł przeżywa problemy - tłumaczy. - Na przykład po wojnie albo, jak u nas, za komuny.
Dziś do wrocławskiego cechu należy ledwie dziewięć zakładów szewskich w większości prowadzonych przez szewców z kilkudziesięcioletnim doświadczeniem.
- Wymieramy - mówi Sanecki, wyciągając kroniki i cechowe księgi, które pokazują, że w szczytowym okresie, w latach 70. cech tworzyło ponad trzysta zakładów. Nie tylko szewcy (ponad setka warsztatów produkcji obuwia), ale także cholewkarze, kaletnicy, garbarze, kuśnierze i kożuchnicy. Potem jednak było już tylko gorzej. Paradoksalnie, gdy w latach 90. polscy przedsiębiorcy robili biznesy swojego życia, rzemieślnicy musieli zwijać zakłady.
- Wszystkiemu winne chińskie buty! - Stanisław Mól, szewc i cholewkarz od ponad 45 lat, nie ma najmniejszych wątpliwości. - Kiedy zaczęto je sprowadzać, nagle okazało się, że nie ma sensu, by je naprawiać, bo taniej można kupić kolejną parę.
Mól często porównuje obuwie z Chin do foliowych reklamówek, przeciw którym toczy się ta cała ekologiczna nagonka. Że to niby szkodliwe dla środowiska, bo długo rozkładają się w ziemi, więc teraz problem, by dostać foliową siatkę w sklepie, i trzeba z własną przychodzić, żeby dodatkowo nie płacić. A butom z Chin jakoś nikt wojny nie wypowiada. Mimo że każdy wie, że to takie obuwie co to posłuży ze dwa, trzy miesiące, a potem trafi na śmietnik, bo do niczego się już nie nadaje.
- Taki but to chyba gorszy dla środowiska niż reklamówka, prawda? Ale nikt o zakazach się nawet nie zająknie - dziwi się Mól.
Fascynacji już nie ma, ale jest bieda
Chiński but to dla szewca skaranie boskie. Producent robi go najniższym kosztem z najgorszych materiałów. Jeśli nawet okaże się, że cena naprawy nie przewyższy ceny nowego na półce sklepowej, to i tak często jego reperacja jest dla szewca nie lada wyzwaniem. W dobrym bucie producent zostawia duży zapas materiału z każdej ze stron buta, co pomaga w jego klejeniu. W chińskim wszystko jest na styk i trzyma się na słowo honoru. Zresztą dawniej but robiono tak, by służył właścicielowi przez lata, a chiński jak wytrzyma sezon, to już dobrze. To dlatego, że dobry but powstaje ze "szlachetnych" materiałów, ze skóry i bardzo twardego preszpanu lub fibry. To rodzaj tektury, która jest mocno sprasowana ze stalką, i zapewnia trwałość podeszwy. W chińskich butach preszpan lub fibrę często zastępuje zwykła tektura z kartonowych pudełek, która rwie się i rozwarstwia. Naprawa jest więc bezcelowa.
Na szczęście wielką fascynację butami chińskimi Polacy mają już za sobą. To był trudny czas dla szewców, bo ich dochody znacznie spadły. Klienci nie mogli zrozumieć, jak to jest, że wymiana fleków i zelówki w bucie za 70 zł kosztują aż 47 zł. Szewcy sporo się nasłuchali, że są krwiopijcami i aż tyle im się nie należy. Niektórzy nie wytrzymywali i proponowali, by w takim razie klient odsyłał buty tam, skąd pochodzą. Niech Chińczycy martwią się o naprawę, skoro to ich dzieła.
- Gdy chińskie buty były jeszcze nowością, zdarzały się komiczne sytuacje - wspomina Mól. - Wpadała dziewczyna do zakładu i już od progu pytała, ile za reperację tego i tego. Kiedy słyszała kwotę, wyciągała buty z reklamówki, złośliwie i triumfująco stwierdzała, że tyle to ona za nowe buty zapłaciła, po czym śmiejąc się, wychodziła z zakładu. Potem jednak ludzie zrozumieli, że taki chiński kozaczek albo pantofel to zakup na kilka miesięcy i ci, których stać, wrócili do zakupu droższych, ale lepszych butów.
Wiele rodzin na butach jednak oszczędza, bo wydatek 70 zł to nie to samo co 150 czy 200 zł. Szewcy i tak codziennie przyjmują więc do naprawy kilkanaście par taniego chińskiego obuwia, a w jednym, dwóch albo nawet kilku przypadkach dziennie muszą tłumaczyć, że reperacja nie ma najmniejszego sensu.
- Każdego roku do mojej piwnicy trafia około 60 par butów. To obuwie, które naprawione czekało na właściciela przez co najmniej pół roku, ale nikt się po nie nie zgłosił. Prawdopodobnie dlatego, że w międzyczasie klient znalazł parę nowych tanich butów i uznał, że te stare to jednak wcale nie są mu potrzebne. On jest zadowolony, a my jesteśmy w plecy o kilkanaście lub kilkadziesiąt złotych tylko na tej jednej parze - opowiada Mól.
Zdaniem Leszka Zbyluta, szewca, który prowadzi swój zakład przy ul. Wyszyńskiego, problem z chińskimi butami to wina wyłącznie sprowadzających je do kraju.
- Bo kupują najgorszy towar! Jak z chińskimi butami przychodzą do mnie dziewczyny, które mieszkają w Anglii, to od razu widać, że te pantofle sprowadzane z Chin do Wielkiej Brytanii są dużo lepszej jakości niż te polskie "chińczyki".
Żadnego ucznia przez 25 lat
W oficjalnych statystykach szewców na Dolnym Śląsku nie ma w ogóle, ale podobnie jest w całym kraju. Bo szewc to tak naprawdę "obuwnik", tak tę profesję nazywa klasyfikacja zawodów rzemieślniczych. Według danych Dolnośląskiej Izby Rzemieślniczej obecnie w żadnym z 33 zrzeszonych w niej cechach nie ma ani jednego ucznia, który szkoliłby się na obuwnika.
- Nasz Cech Rzemiosł Skórzanych prowadzi egzaminy czeladnicze dla przyszłych szewców z całego Dolnego Śląska. Jestem przewodniczącym komisji egzaminacyjnej od 10 lat i przez cały ten czas nie odbył się ani jeden egzamin na szewca, cholewkarza czy rymarza. Po prostu nie było kogo egzaminować - opowiada Zbylut.
- Mało tego, we Wrocławiu nie udało się wyszkolić szewca od 25 lat! - podkreśla Tadeusz Sanecki. - Jeszcze kilkanaście, może kilkadziesiąt lat i w naszym mieście będzie naprawdę duży problem, by odnieść buty do naprawy.
Każdy szewc na brak młodych w zawodzie ma swoją teorię. Jedni narzekają na młodzież, że rozleniwiona komputerowymi grami, woli myśleć o karierze w korporacji, niż zająć się trudniejszą pracą, gdzie można się ubrudzić. Inni narzekają na państwo, bo nie chroni rzemiosła i taki szewc ledwo ciągnie, płacąc wysokie podatki, czynsz za wynajem i opłaty, a młodzi to widzą i kalkulują, że lepiej szukać pracy gdzie indziej. Jeszcze inni argumentują, że młodym za mało się pomaga. Co z tego, że chłopak wyuczy się przez trzy lata zawodu i zda egzamin, jak potem nie ma za co zacząć?
- Niby są dwa lata ulgi podatkowej, ale to nic nie pomaga - mówi Stanisław Mól. - Takiego młodego rzemieślnika powinno się objąć wsparciem przynajmniej przez sześć lat, żeby zdążył stanąć na nogi. Przecież on musi sporo zainwestować w swój zakład, bo maszyny kosztują.
Starszych szewców dziwi jednak, że młodych w zawodzie jest jak na lekarstwo. Jeśli już w zakładach pojawiają się pracownicy poniżej 40. roku życia, najczęściej to rodzina szewca, który stara się przekazać swoją wiedzę synowi czy bratankowi.
- Praca szewca jest teraz dużo lżejsza niż przed laty. Wcześniej wszystko robiło się ręcznie. Dziś mamy maszyny. Nie ma powodu, by się bać tego zawodu, bo jest tak samo dobry jak zawód mechanika czy innego specjalisty - mówi Zbylut. - Kiedyś mówiło się: "jak się nie będziesz uczył, to pójdziesz na szewca", a to wcale nie jest tak, że szewc nie musi się uczyć i że to praca, która nie rozwija. Wręcz przeciwnie, szewc musi mieć po pierwsze duże zdolności manualne, a po drugie stale się dokształcać, bo ciągle pojawiają się nowe materiały i kleje i trzeba się w tym orientować. Ale jaką to daje satysfakcję! To nie jest nudna robota. Każdego dnia człowiek uczy się czegoś nowego.
Marcin Bartoszek, który został szewcem, bo przejął zawód po ojcu, nie wini jednak młodych, że do szewstwa się nie garną.
- Pewnie gdybym był na ich miejscu, to też wybrałbym coś innego. Nie jest to praca, która przynosi wielkie pieniądze. Rok temu w swoim zakładzie otworzyłem dodatkowo agencję pocztową, bo z samej naprawy obuwia nie utrzymałbym swojej rodziny. Poza tym czasem sobie myślę, że każdego dnia mam kontakt z klejami i rozpuszczalnikami i kto wie, jak to się odbije na moim zdrowiu? Trudno się dziwić młodym, którzy mając całe życie przed sobą, szukają łatwiejszego zarobku.
Szewcy obserwują też inną tendencję. W wielu miejscowościach Dolnego Śląska, ale i w samym Wrocławiu swoje warsztaty otwierają ludzie, którzy nigdy na szewców się nie uczyli. Nie znają się na materiałach, nie wiedzą, jaki klej stosować do jakiej skóry, ale oferują naprawę butów. Jeśli więc w regionie nie zaczną kształcić się szewcy, w przyszłości może nas czekać konieczność reperowania butów u takich "naprawiaczy - eksperymentatorów". Już teraz do zakładów szewskich wędrują wycieczki z przedszkoli, by maluchy zdążyły jeszcze zobaczyć prawdziwego szewca przy pracy. A Tadeusz Sanecki ze smutkiem przegląda cechowe kroniki. Od siedmiu lat nie powinien być starszym cechu, bo nie prowadzi już własnego zakładu. Co z tego, skoro nie ma komu przekazać obowiązków? I co zrobić z cechowymi sztandarami? Tak po prostu oddać do muzeum?
Źródło: Gazeta Wyborcza Wrocław
http://wroclaw.gazeta.pl/wroclaw/1,35751,9365580,Niedlugo_zabraknie_szewcow__Bez_nich_my_bedziemy_kleli.htmlDodano: 02-04-2011 17:00Odsłon: 198
Dodano: 02-04-2011 17:00
Odsłon: 198