Wiadomości » Wrocław »
Dzieci tyją, a programy profilaktyczne to fikcja
Dzieci tyją, a programy profilaktyczne to fikcja
Szkolne programy prewencji otyłości dzieci i młodzieży to wyrzucanie pieniędzy w błoto. Liczba małych grubasów, zamiast się zmniejszać - wzrasta. Nic dziwnego, skoro w szkolnych sklepikach nadal można dostać wyłącznie chipsy, żelki i lukrowane precle, które trzeba zjeść szybko, w biegu, pod klasąKilka lat temu polski rząd wziął sobie za cel - zgodnie z wytycznymi UE - poprawę żywienia i aktywności fizycznej dzieci. Jak grzyby po deszczu rozmnożyły się różnego rodzaju programy promujące w szkołach aktywność fizyczną i zdrowe odżywianie. "Jem kolorowo", "Smak zdrowia", "Zapobieganie i zwalczanie skutków otyłości u gimnazjalistów" i "Owoce w szkole" - to tylko niektóre przykłady. Wpompowano w nie mnóstwo pieniędzy. Na sam program "Owoce w szkole", w ramach którego dzieci z klas I-III szkół podstawowych w całej Polsce dostają w czasie przerwy owoc, warzywo lub sok (dwa razy na tydzień), Unia od dwóch lat daje nam około 9 mln euro rocznie, a blisko 3 mln euro dokładamy z krajowego budżetu.
Specjaliści z wrocławskiego oddziału Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej uznali, że marchewka czy jabłko dwa razy w tygodniu to zdecydowanie za rzadko, by wyrobić w dzieciach nawyk zdrowego żywienia. Postanowili więc zapytać twórców szkolnych programów prewencji otyłości o to, czy są skuteczne. Ku ich zdumieniu okazało się, że nikt tego nie bada.
Wyszło na jaw, że twórcy naszych programów prewencji otyłości i ci, co dają na nie pieniądze, opierają się głównie na domysłach. Założyli, że program przyniesie takie, a nie inne efekty. I na tym zakończyli.
Naukowcy ze SWPS przyjrzeli się więc samym założeniom tych programów. Tu też dokonali zdumiewającego odkrycia: programy łączą w sobie elementy różnych wykorzystywanych i rekomendowanych na świecie technik zmiany zachowań zdrowotnych. Z takiej mieszanki nic jednak nie wynika. A to do szkół trafiają broszurki na temat zdrowego odżywiania, a to nauczyciele biorą udział w jakiejś konferencji, innym razem do szkół trafiają marchewki czy jabłka albo dzieci na lekcji muszą namalować swój ulubiony owoc. Brakuje jednej spójnej koncepcji, która byłaby w stanie zmienić złe nawyki.
Mówiąc krótko: nasze akcje profilaktyczne to wyrzucanie pieniędzy w błoto. Wystarczy zresztą przyjrzeć się statystykom: już co piąte polskie dziecko w wieku szkolnym ma problem z nadwagą lub otyłością. Najgorzej jest na Mazowszu i Dolnym Śląsku, choć jeszcze kilka lat temu regionem w największym stopniu dotkniętym tym problemem było Podlasie.
Co z tym zrobić? Przekonuje mnie rozwiązanie zaproponowane przez Annę Januszewicz, badaczkę z SWPS, która podaje przykład Szwecji, gdzie udało się wprowadzić jeden spójny program rządowy i liczba otyłych dzieci spadła. Trzeba zacząć od odgórnego nakazu wydłużenia w szkołach przerwy śniadaniowej i udostępnienia dzieciom miejsca, w którym mogłyby usiąść i spokojnie zjeść drugie śniadanie. W polskich szkołach wstrząsa widok dzieci jedzących w pośpiechu i byle co na klęczkach przed klasą. Byle co - czyli to, co można kupić w szkolnym sklepiku. W niejednej z wrocławskich szkół podstawowych najlepiej sprzedaje się to, co ma najbardziej kolorowe i najbardziej szeleszczące opakowanie. A że rodzice ostrzegają przed tym? Zakazany owoc smakuje najlepiej. Z kolei w gimnazjum hitem są ostatnio wielkie lukrowane precle - tak wielkie, że nie starcza przerwy na ich zjedzenie. Nie dziwię się, że dzieci je w siebie wciskają, bo gdy mają wybierać między chipsami preclem a hot dogiem z samą musztardą, tak naprawdę wyboru nie mają.
Przerwy są zresztą zbyt krótkie, by filozofować na temat zdrowego odżywiania. A wyciągnięcie z plecaka zrobionej przez mamę kanapki to dzisiaj straszny obciach. Dopóki szkolne sklepiki - za cichym przyzwoleniem rady rodziców i grona pedagogicznego - będą serwować dzieciom takie jedzenie, nawet najdroższy odgórny program niczego nie wskóra. Bo przecież dzieci spędzają dziś w szkołach większą część dnia.
Skoro narzucone z góry programy rządowe nie działają, cała nadzieja w inicjatywie oddolnej. Jak w szkole podstawowej w Kiełczowie, gdzie dzieci same wyciskają soki z owoców i komponują kanapki i gdzie szkolnego sklepiku całkowicie zniknęły chipsy, słodycze i wszystko, co niezdrowe i sztuczne. Wszystko za sprawą dyrektorki, która podpatrzyła, jak to się robi we Włoszech. I nie zabrakło jej silnej woli, by coś takiego u siebie wprowadzić. Nie wierzę, że teraz wszyscy dyrektorzy zaczną promować w szkole zdrowe jedzenie i niespieszny tryb życia. Ale dopilnować, by ze szkolnego sklepiku zniknęły rzeczy, których nie dałoby się własnym dzieciom - czy to naprawdę takie trudne?
Źródło: Gazeta Wyborcza Wrocław
http://wroclaw.gazeta.pl/wroclaw/1,35751,9445217,Dzieci_tyja__a_programy_profilaktyczne_to_fikcja.htmlDodano: 17-04-2011 09:00Odsłon: 208
Dodano: 17-04-2011 09:00
Odsłon: 208