Login Hasło
Tylko najświeższe wiadomości
Wiadomości » Wrocław »

Współpracownik Weira: Przez 30 lat żyłem ideą powrotu

Współpracownik Weira: Przez 30 lat żyłem ideą powrotu

O odkrywaniu prawdy i detektywistycznej pracy przy "Niepokonanych" Petera Weira opowiada wrocławianin Zbigniew Stańczyk
Dorota Wodecka: Pracował pan z Peterem Weirem przy "Niepokonanych". A potem wybrał się na samotną wyprawę wzdłuż Bałtyku. Dlaczego?

Zbigniew Stańczyk: Przejechałem też czterokrotnie Stany - dwa razy ze wschodu na zachód i dwa razy z południa na północ wzdłuż obu wybrzeży, wschodniego i zachodniego.

Dlaczego? Nie umiem tego wyjaśnić. Pojawiła się we mnie potrzeba długodystansowego chodzenia, pokonywania dużych odległości. Czy zadziałała podświadomość wynikająca z pracy nad filmem? Zacząłem od wschodniej granicy Polski. Szedłem plażą po piachu, jak bohaterowie filmu po pustyni. Spałem czasami na plaży, czasami dochodziłem do wiosek. Sam z przyrodą. Mogłem popaść w stan bezmysłu i zachwytu nad miejscem, w którym byłem. Po tygodniu wędrówki usiadłem na wydmie wycieńczony, głodny, spalony przez słońce. W oddali widziałem Kołobrzeg. Nie miałem siły wstać. Następnego dnia przyszedł deszcz, zapowiadali, że będzie lało przez tydzień. Poczułem ulgę, że ktoś podjął za mnie decyzję i moja wędrówka może się skończyć. Zamierzam ją dokończyć. Może w tym roku?

Długo nie było pana w Polsce.

- We wrześniu 1981 roku wyjechałem do Stanów, by zebrać materiały do doktoratu z socjologii. Zabrałem wtedy ze sobą brukówkę. Wracałem z pracy, z Politechniki Wrocławskiej, i zobaczyłem ją na ulicy Szczytnickiej przy przystanku tramwajowym. Byliśmy po zebraniu, tuż przed strajkiem generalnym, który miał być odpowiedzią na pobicie Jana Rulewskiego w Bydgoszczy. W głowie miałem słowa, by ubrać dwie kurtki, dwie czapki, na wypadek gdyby nas spałowało ZOMO. Szedłem napięty i ta leżąca luzem niewielka kostka brukowa nagle nabrała dla mnie mocy symbolu. Powiedziałem sobie, że będę jak granit niezłomny w walce z systemem. Do dziś stoi na półce w domu w Kalifornii. To niejedyny kamień. Kiedy po raz pierwszy wróciłem do Wrocławia w wolnej Polsce, w 1990 roku, znalazłem drugą kostkę, tuż przy okrągłym kiosku na pl. Kościuszki. I stoją dwie bliźniaczki na mojej półce, by przypominać mi moje śluby z 1981 roku.

Dlaczego pan nie wrócił w stanie wojennym?

- Chciałem. Miałem we Wrocławiu pracę na uczelni, dom rodzinny i jako tako zorganizowane życie. Nie chciałem żyć na emigracji. Rodzice przez to przeszli, kiedy wyrzucono ich po wojnie z Wileńszczyzny, i bałem się, by los uchodźcy nie stał się również moim losem. Ból, niespełnienie, że jesteś poza miejscem najbliższym sercu, nie pomaga w adaptacji. Mój tato był pół Litwinem, pół Polakiem i osiadłszy we Wrocławiu, do końca życia tęsknił za krajem dzieciństwa i młodości. Poza tym mężczyźni adaptują się w nowych warunkach trudniej niż kobiety. Oni tracą swoją pozycję społeczną, która wiąże się z zawodem, miejscem w hierarchii. Kobiety mają więcej pól do działania. Bo dla nich pozycja społeczna nie jest tożsama tylko z pracą, ale i z domem, w którym potrafią się spełniać.

Bardzo tęskniłem za Polską, ale musiałem odczekać stan wojenny. Gdybym wrócił, zamknęliby mnie za działalność opozycyjną. Rodzina, u której zatrzymałem się w Stanach, schowała mi paszport z obawy, że któregoś dnia zniknę.

To na czym polegała pańska niezłomność?

- Byłem jednym z bardziej aktywnych działaczy w San Francisco Bay Area. Otworzyliśmy komitety pomocy dla kolegów, którzy przyjeżdżali z Polski w stanie wojennym. Organizowałem demonstracje pod konsulatem sowieckim w San Francisco. Prowadziłem radio w jedynej na świecie anglojęzycznej rozgłośni radiowej podejmującej tematy związane tylko z Polską. Nie chciałbym nazywać siebie działaczem polonijnym, bo nie lubię tego słowa. Ono kojarzy mi się z masą. Ja miałem ambicję należeć do ludzi, którzy są ponad tą masą.

Zostałem zatrudniony na Uniwersytecie Stanforda do zorganizowania zbiorów Rządu Londyńskiego przywiezionych po II wojnie z Europy, by uchronić je przed przejęciem przez władze komunistyczne. To też było dla mnie symboliczne.

Dlaczego?

- Pamiętam dzień, kiedy moja mieszkająca w Londynie siostra zabrała mnie w latach 70. do Instytutu Sikorskiego. Pokazała mi album ze zdjęciami polskich dzieci zrobionymi po opuszczeniu syberyjskich obozów w 1942 roku. Wyglądały jak ofiary obozu w Oświęcimiu. Zrobiło to na mnie wielkie wrażenie. W Instytucie Hoovera, gdzie pracowałem, jest przechowywana spora część dokumentacji o deportacjach Polaków. Znalazłem tam dokładnie te same zdjęcia. Ale zajmowałem się nie tylko ich opisem. Przez 20 lat udostępniłem do badań historycznych parę tysięcy pudeł. Wiele dokumentów oglądałem jako pierwszy. Z teczek Armii Andersa wysypywał mi się piasek pamiętający pobyt Polaków na pustyni.

Opiekowałem się też zbiorami Stanisława Mikołajczyka, co również było dla mnie wymowne. W Liceum nr 2 we Wrocławiu, na krótko przed maturą w 1972 roku, profesorka historii wywołała mnie do odpowiedzi na temat jego roli w powojennych wyborach. Powiedziałem, że bronił interesów suwerennej Polski od obcych wpływów. Klasa się śmiała, a historyczka skomentowała: "Ty, Stańczyk, musisz jeszcze popracować nad swoją historyczną wiedzą". Dostałem pałę. 20 lat później w Kalifornii jako pierwszy zbadałem i opisałem archiwalia zgromadzone na jego temat. Profesorkę spotkałem w tramwaju we Wrocławiu w 2004 roku. Staliśmy obok siebie, ale nie miałem odwagi do niej podejść. W mojej głowie kotłowały się słowa, które mógłbym jej powiedzieć. Ale byliśmy już w innym świecie. Nie chciałem jej wypominać jej przeszłości.

Jest pan specjalistą od polskich deportacji.

- Bo niespodziewanie w tym samym czasie doszedł mi kolejny obowiązek. Po 1990 roku można było mówić o losach Polaków na Wschodzie. Otworzyły się kanały informacyjne i wielką falą zaczęła nas zalewać korespondencja od ludzi poszukujących pomocy w odnalezieniu swoich bliskich. Nikt nie świecie nie posiadał większego zasobu informacji niż my. Kartoteki, dokumenty, listy. Zacząłem wchodzić w temat. Znajdowałem opowieści, które wykraczały daleko poza to, co znaliśmy z literatury historycznej. Niewiarygodny heroizm, tragedie niemieszczące się w ludzkiej wyobraźni, również i te podobne do opisanych przez Sławomira Rawicza w "Długim marszu". Nawet jeśli nie były to ucieczki, to zdarzały się przypadki wędrówek z obozów po tzw. amnestii dla Polaków w 1941 roku, kiedy rodziny pokonywały tysiące kilometrów w drodze na południe do Armii Andersa.

Kiedy w 2007 roku zadzwonili do mnie producenci filmu Petera Weira, wiedziałem, że nadarza się jedyna w moim życiu okazja, by oddać sprawiedliwość ofiarom gułagu.

To było ważne dla pana?

- Syberia była częścią losów mojej rodziny od połowy XIX wieku. Mój pradziad ze strony matki za udział w powstaniu styczniowym został skazany na katorgę. Jego żona podzieliła jego los. Po wybuchu II wojny na zsyłkę trafiło dwóch braci mamy. Udało im się uciec z obozu i wrócili do domu dwa lata później. Opowiedziałem tę historię Peterowi Weirowi podczas naszego pierwszego spotkania. Wujowie, którzy mieli wtedy około dwudziestu paru lat, stosowali tę samą technikę wędrówki co bohaterowie filmu - unikali spotkań z ludźmi, a jeśli już, to szukali pomocy u starszych. Bo starsi pamiętali czasy przedkomunistyczne i byli bardziej wrażliwi na niedolę ofiar systemu.

Rodzina ojca miała znacznie gorsze doświadczenia. Na Sybir wywieziono większość, w tym ukochanego brata taty, po którym mam imię. Jedynym śladem, co się z nim stało, jest mała karteczka z jego odręcznym pismem. Tato przechowywał ją jak relikwię. Teraz ja mam do niej podobny stosunek.


Źródło: Gazeta Wyborcza Wrocław
http://wroclaw.gazeta.pl/wroclaw/1,35751,9480557,Wspolpracownik_Weira__Przez_30_lat_zylem_idea_powrotu.html
Dodano: 25-04-2011 07:00
Odsłon: 224

Skomentuj: