Wiadomości » Wrocław »
Spod Świdnicy pokłusował na Igrzyska Jeździeckie
Spod Świdnicy pokłusował na Igrzyska Jeździeckie
- Wydałem, ile mogłem, bo musiałem tam być - o spełnionym marzeniu Piotra Mazurka, powożeniowca i hodowcy koni z Pankowa pod Świdnicą, który wystartował w Igrzyskach Jeździeckich w Kentucky i zajął w nich 14. miejsceAby zrozumieć marzenie Mazurka, trzeba cofnąć się do roku 2006. Wówczas praktykował na Florydzie w ośrodku Black Prong, który w zimie staje się prawdziwą mekką dla wszystkich profesjonalnie zajmujących się ujeżdżeniem bądź powożeniem. - W Stanach Zjednoczonych to już tradycja, że zimą, gdy na Florydzie jest ciepło, właśnie do Black Prong przenosi się cały sport jeździecki. Chciałem zobaczyć to z bliska - opowiada Piotr Mazurek. - Tak się złożyło, że jednym z trenerów był tam Polak Ireneusz Szwajkosz, który znał się jeszcze z moim ojcem. Ułatwił mi kontakty, a ja szybko pokazałem, że posiadam już niemałe umiejętności.
Mazurek, startując na prawach gościa w Black Prong, zakwalifikował jednemu z miejscowych Amerykanów konie, na których ten mógł potem wystartować w mistrzostwach świata w powożeniu w Warce. Taki był początek jego wielkiego marzenia. - Pomyślałem wtedy, dlaczego sam nie mógłbym wystartować w Igrzyskach Jeździeckich, na ich terenie w Kentucky - przyznaje - A potem robiłem wszystko, by tak się stało.
Olimpiada letnia nie ma w swoim programie powożenia, jedynie WKKW, skoki przez przeszkody i ujeżdżenie. Dlatego to Igrzyska Jeździeckie są dla koniarzy swoistym mundialem. - Osiem dyscyplin jeździeckich, miliony przed telewizorami, setki tysięcy na trybunach, głowy państw, prezydenci. To wszystko trwa 14 dni, ludzie oglądają wszystkie finały. Na olimpiadzie letniej często trzeba wybierać pomiędzy rożnymi dyscyplinami. Jak już jesteś na Igrzyskach Jeździeckich, to możesz być pewien, że cię zauważą - opowiada Mazurek.
Koń to był kapitał
Skąd u Piotra Mazurku pasja do koni? - Były zawsze. Odkąd pamiętam. Moja rodzina zajmuje się hodowlą od przeszło stu lat, my jesteśmy już piątym pokoleniem. Ojciec zawsze miał konie, może nie w takiej ilości jak ja teraz, ale mówiono, że to był jego... konik - śmieje się.
Paweł Mazurek dorastał w Pankowie, małej wiosce pod Świdnicą, gdzie przed ponad czterdziestoma laty jego ojciec kupił gospodarstwo rolne, liczące wówczas pięć hektarów. Hodowla zaczęła się od pięciu roboczych klaczy ze Śląska. Teraz gospodarstwo Mazurków to nowoczesna stadnina. Przestronne podwórko zamknięte jest stajniami, a uroku całej scenerii dodają ruiny XVI-wiecznego zamku, który rodzina chce odrestaurować.
Tradycja hodowli sięga przełomu XIX i XX wieku. Wówczas przodkowie Piotra mieszkali w Zaszkowie pod Lwowem. Żyli skromnie, utrzymując się ze sprzedaży koni dla armii. Najpierw austro-węgierskiej, później polskiej. Kiedyś posiadanie kilku koni było kapitałem. - Pamiętam z opowieści, jak starsi powtarzali, na czym to polegało. Taki koń musiał naprawdę być dobry i wiele potrafić, bo byle jaki nie szedł przecież do elitarnej służby wojskowej. To na pewno był intratny interes, ale też wymagający wiele poświęcenia. I czasy były niepewne.
Dramat II wojny światowej zmusił rodzinę Mazurków do ucieczki z Zaszkowa. - Dziadkowie ukrywali się po lasach i cmentarzach - opowiada Mazurek. - Z Ukraińcami nie mieli łatwego życia. Któregoś wieczoru do domu przyszedł sąsiad i powiedział, że jeśli teraz nie uciekną, to czeka ich śmierć. I zaczęli się przedzierać na zachód. Trafili do Staszowa pod Kielcami, ale potem na tzw. ziemie odzyskane, właśnie do Pankowa.
Muśnięcie grzywy
Ojciec Piotra - Kazimierz Mazurek - wraz ze swoim przyjacielem Zbigniewem Dąbrowskim, dyrektorem Państwowego Stada Ogierów Książ, stali się promotorami amatorskich zawodów w powożeniu. Pierwszą imprezę tego typu zorganizowali w 1990 roku na terenie zabytkowych obiektów w Książu.
Kazimierz Mazurek zasłynął z hodowli koni tarantowatych, czyli ciekawie umaszczonych. - W latach 80. to było chwytliwe, mieliśmy na nie zbyt - opowiada Piotr. - Ale z czasem wszyscy zaczęli to robić, wtedy się z tego wycofaliśmy.
Piotr najpierw trenował skoki przez przeszkody - dochodził do 1,3 metra. To trochę za mało na profesjonalną karierę. Na zaprzęg wsiadł po raz pierwszy w wieku 16 lat. Jego nauczycielem był m.in. Władysław Adamczak, wicemistrz Europy w czwórkach.
- Jak przesiadasz się do zaprzęgu czterokonnego, to jakbyś wsiadł do bolidu - mówi. - Trzeba dogadać się z czterema końmi. I one muszą się nawzajem rozumieć. Najważniejsze: człowiek musi mieć nad nimi pełną kontrolę. Jak prowadzi się zaprzęg dwukonny, to nie ma większego problemu. Drobne błędy koni się uśredniają i dwójka zwykle się uzupełnia. W czwórce wszystko jest na wierzchu. Dlatego tak ważne są tempo, czucie koni, odpowiednie sygnały w odpowiednim czasie. Muśnięcie grzywy konia jest o niebo istotniejsze niż siłowe warianty. Oczywiście można przejechać nawet tysiąc mil, trzaskając batem, ale to nie jest powożenie.
Paweł Mazurek jako dziecko oglądał masę westernów z pościgami na prerii, z pędzącymi dyliżansami. Ale nie robiły na nim wrażenia. Nie mogły, bo od małego obcował z końmi. - Więcej w tych filmach cyrku niż prawdziwego powożenia. Ale jest taki film z Anthony Hopkinsem - "Wielka gonitwa". To chyba najbardziej realistyczny obraz, taka klasyczna relacja: surowy trener WKKW kontra dziewczyna zakochana w koniach. Dobrze obrazująca, czym jest trening.
Dryl ze szkoły kawalerii
Samo obcowanie z końmi i rodzinne kontakty to trochę za mało, by realnie myśleć o Igrzyskach Jeździeckich. Kolejną furtkę otworzył przed Mazurkiem legendarny i bardzo drogi belgijski trener Felix Brasseur. Belg dwukrotnie był mistrzem świata w ujeżdżeniu, szlify zdobywał w słynnej Cadre Noir, która wywodzi się z jeszcze słynniejszej XIX-wiecznej szkoły kawalerii we francuskim Saumur, z czasem przekształconej w elitarną Państwową Szkołę Jeździecką.
Na sportowej emeryturze Brasseur żyje z komentowania zawodów, udziela też lekcji powożenia. - Nie jest tani - śmieje się Mazurek. - Na weekendy wyjeżdża ze swojego domu w belgijskim Huy i odwiedza okolicznych baronów. Za 1,5 godziny lekcji z lunchem bierze 500 euro. Złapałem z nim kontakt przez kolegę, który mieszka w Belgii. Gdy pierwszy raz się spotkaliśmy, wypaliłem, że nie mam tyle pieniędzy, ale chcę się uczyć jeździć czwórką. Powiedział, że spróbujemy. Płaciłem mu 100 euro dziennie.
To było niezapomniane - raczej wspólne spędzanie czasu z końmi niż trening. Od rana do wieczora. - Felix jest bardzo radykalny, jeśli nie umiesz pokonać własnych błędów, nie będzie tracił na ciebie czasu. Po prostu on nie z każdym pracuje. Musi widzieć postępy już po kilku lekcjach, wtedy jest na coś szansa - opowiada Mazurek. - To ciekawe, bo niektóre jego uwagi zrozumiałem po półtora roku. Felix bardzo mnie uwrażliwił na konie i cały proces ujeżdżenia. Teraz jestem bardziej skupiony na tym, co robię. To bezcenna wiedza.
Mazurek zostawał na farmie Bressauera przez tydzień, potem Belg towarzyszył mu na wielkich imprezach, trenuje go do dziś. - To były dziesiątki godzin rozmów, od szóstej rano do wieczora, z każdym koniem pracowaliśmy indywidualnie. Zrozumiałem, co to jest balans konia, jak w subtelny sposób zapanować nad 600-kilowym zwierzęciem i jakie są tajniki jego fizjologii. Teraz z Feliksem rozumiemy się bez słów.
Źródło: Gazeta Wyborcza Wrocław
http://wroclaw.gazeta.pl/wroclaw/1,35751,9547055,Spod_Swidnicy_poklusowal_na_Igrzyska_Jezdzieckie.htmlDodano: 07-05-2011 11:00Odsłon: 218
Dodano: 07-05-2011 11:00
Odsłon: 218