Login Hasło
Tylko najświeższe wiadomości
Wiadomości » Wrocław »

Lekcja wykluczenia, czyli jak skrzywdzić przedszkolaka

Lekcja wykluczenia, czyli jak skrzywdzić przedszkolaka

- Pięciolatki są za małe, żeby rozumieć abstrakcyjne pojęcia, jak konto bankowe czy przelew. Za to łatwo wtłoczyć im do głowy, że są gorsze od innych i muszą rywalizować. Połączenie katolicyzmu w polskim wydaniu, gdzie na pierwszym miejscu stawia się poczucie winy i zasłużoną karę, z kapitalizmem, w którym liczy się walka o dobre miejsce w wyścigu szczurów, to najgorsze, co można zrobić dzieciom - mówi dr Jarosław Klebaniuk *
W zeszłym tygodniu zakończyła się I edycja projektu edukacyjnego "Przedsiębiorczy Przedszkolak", który od października był realizowany w 12 wrocławskich przedszkolach. Projekt realizował miejski wydział edukacji wspólnie z Biurem Rozwoju Gospodarczego i bankiem Nordea Polska. Zwieńczeniem programu był Turniej Przedsiębiorczego Przedszkolaka w Centrum Kultury "Agora". Przedszkola rywalizowały w nim w kilkunastu konkurencjach. Zwycięzcy odeszli z atrakcyjnymi nagrodami - dostali zabawki i laptopy. Przegranych puszczono z pustymi rękami. Wychodzili przygnębieni, a niektórzy wręcz zanosili się od płaczu. O tym, co dzieci wyniosły z takiej lekcji, rozmawiamy z dr. Jarosławem Klebaniukiem * z Instytutu Psychologii Uniwersytetu Wrocławskiego.

Marzena Żuchowicz: Zamiast zabawy urzędnicy zafundowali przedszkolakom prawdziwą rywalizację. Co pana zdaniem dzieci wyniosą z tej lekcji?

Dr Jarosław Klebaniuk: - Na pewno nie to, czego chcieli organizatorzy. Bo chciałbym wierzyć, że nie mieli złych intencji. Przynajmniej urzędników, którzy odpowiadają za edukację w mieście, o coś takiego nie podejrzewam.

Intencje były takie, żeby podsumować pierwszą edycję programu "Przedsiębiorczy Przedszkolak", podczas której dzieci zgłębiały podstawy ekonomii. Turniej miał sprawdzić, czego się nauczyły. Dzieci miały się przy tym dobrze bawić i uczyć pracy w grupie.

- Z pani relacji w "Gazecie" wynika, że większość dzieci wyszła z turnieju z poczuciem porażki lub niesprawiedliwego potraktowania. Nagrody były atrakcyjne, ale niewiele dzieci je dostało. Skoro wszystkie dzieci przygotowywały się do konkursu, to można było wszystkim przyznać nagrody o mniejszej wartości. A w rywalizacji zawsze wygrywa jeden lub nieliczni. Pozostali czują się gorsi, spada im poczucie własnej wartości. Dzieci dostały informację, że ich praca przez te ostatnie miesiące była daremna. W taki sposób z pewnością trudno motywować je do dalszych prób. Zresztą wszelka aktywność, której głównym lub jedynym celem jest zdobycie nagrody, w przyszłości ma szansę pojawić się wtedy, gdy w perspektywie będzie nagroda. Konkursy uczą spełniania kryteriów wyznaczonych przez organizatorów.

A gdy te kryteria są niejasne, na przykład nie wszystkie zgłaszające się dzieci były dostrzegane - bo taka sytuacja miała miejsce?

- Mogą prowadzić do jeszcze większego poczucia krzywdy. Pięcioletnie dzieci w ogóle nie są przygotowane do znoszenia tak stresujących sytuacji. Potrzebują przede wszystkim miłości i akceptacji, a nie skazywania je na niemal pewną porażkę. Starsze dzieci i dorośli radzą sobie z tym lepiej, choć rywalizacja zawsze przynosi wiele negatywnych emocji, jak smutek czy złość. Społeczny bilans rywalizacji też jest zdecydowanie negatywny. Zwycięzcy - którzy jako nieliczni doświadczają radości - stają się przedmiotem zawiści. Ludzie zaczynają postrzegać innych nie jako kogoś, komu należy pomóc albo z kim można się zaprzyjaźnić, ale jako rywali czy wręcz wrogów. To jest w tym wszystkim najgorsze.

Skąd taka rozbieżność między intencjami urzędników a efektem? Z braku wyobraźni?

- W tej konkretnej sytuacji możemy przypuszczać, że cel urzędników był zgoła inny niż cel banku. Pierwszym zapewne zależało na tym, żeby dzieci czegoś się nauczyły, choć we mnie osobiście treść tej "edukacji" budzi sprzeciw. Natomiast bankowi chodziło przede wszystkim o działania promocyjne, o to, żeby jego logo utrwaliło się w pamięci dzieci i ich rodziców, żeby wychować sobie przyszłych klientów. Program organizowany był jednak dla wszystkich dzieci, a w rzeczywistości "dobrymi" klientami banków, ludźmi z odpowiednią zdolnością kredytową, zostanie kilka, może kilkanaście procent najbogatszych. Jeśli obecne trendy się utrzymają, pozostali zostaną pracownikami na gwizdek w korporacji, bez umowy o pracę. Umiejętność korzystania z usług bankowych będzie dla nich raczej mało użyteczna. Uzyskiwanie jej w wieku pięciu lat wygląda nieco absurdalnie. Dlatego instytucja publiczna, jaką jest urząd miejski, nie powinna w takim przypadku współpracować z prywatną firmą. Taka współpraca nie wróży tu nic dobrego. Wtłacza się dzieciom do głowy neoliberalną ideologię: kult rywalizacji, przeświadczenie, że najlepsi są ci, którzy mają konto w banku i których stać na różne dobra konsumpcyjne. Równie dobrze można przecież pokazać starszym dzieciom robotnika w fabryce, który ciężko haruje, a nie starcza mu na chleb. Tylko że wtedy trzeba by nauczyć, jak się jednoczyć w sytuacji, kiedy ktoś krzywdzi naszą grupę, nauczyć oporu wobec systemu, a nie stawania się jego potulnym apologetą. A jeśli już uczymy o ekonomii działalności banków, można by opowiedzieć - jednak starszym dzieciom - o tym, ilu ludzi w USA straciło domy po tym, jak stali się niezdolni do spłacania zaciągniętych kredytów.

Już podczas turnieju dzieci poczuły, co znaczy wykluczenie. Może to miała być taka lekcja życia?

- Na taką lekcję w przedszkolu jest stanowczo za wcześnie. Zresztą życie dba o ich udzielanie samo - bez angażowania w to systemu edukacyjnego. Świat, w którym liczą się tylko zwycięzcy, i tak otacza dzieci. Przedszkole powinno pokazywać im ten świat z innej perspektywy. Urządzanie konkursu, z którego w obecności rówieśników i dorosłych odpadają kolejne zespoły pięciolatków, wyglądać może na czyste okrucieństwo. Ja jednak, nie podejrzewając organizatorów o złe intencje, sądzę, że to raczej przejaw ulegania trendom, jakie lansują dziś media. Sugeruję urzędnikom, żeby w pracy bardziej kierowali się odpowiednią lekturą i zdrowym rozsądkiem, a nie tym, co obejrzeli w telewizji.

Mam wrażenie, że interes miasta i banku był jednak podobny. Przecież chodzi o to, by kształtować pokolenie "sukcesu" - ludzi przedsiębiorczych, bogatych, takich, którzy założą własne firmy, będą płacić podatki, odsetki i nie będą wyciągać ręki do MOPS-u.

- Jeśli miasto chce wychować sobie ludzi, którzy przyczynią się do rozwoju gospodarki, to nie tędy droga. Najlepsze, co można zrobić dla dzieci, to wzbudzać w nich to, co w psychologii nazywa się wewnętrznym poczuciem kontroli, to znaczy przekonanie, że to, co się dzieje w naszym życiu, zależy od naszych działań, a nie od innych ludzi czy przypadku. Osoby mające takie poczucie są bardziej aktywne, nie poddają się łatwo, próbują same kształtować swój los. Oczywiście nie oznacza to, że państwo powinno zrezygnować z funkcji socjalnych. W Polsce te świadczenia są na wyjątkowo niskim poziomie, podobnie zresztą jak podatki płacone przez dobrze zarabiających. W ramach probudżetowej edukacji warto byłoby uczyć młodych ludzi, że należy płacić podatki i że lepiej sytuowani powinni płacić ich więcej. Czy takie treści znalazłyby się w programie edukacyjnym urzędu miasta? Nie sądzę. Zamiast eksponować pieniądze i ich moc, warto uwrażliwić dzieci na potrzeby i emocje innych ludzi, nauczyć, że warto pomagać, dzielić się z innymi, współpracować. Taka wiedza pewnie bardziej by im się w życiu przydała. Może to też jest ideologia, ale na pewno mniej dziś popularna. Ważne, żeby dzieci miały szerszy obraz świata i jakieś prawo wyboru. Niech się dowiedzą, że praca społeczna jest co najmniej równie wartościowa, co prowadzenie przedsiębiorstwa dla zysku. Tymczasem one są całkowicie nieświadome tego, że wtłacza się je w pewien system. Co więcej, nawet ich rodzice uważają za normalne, że bankomat jest w przedszkolu prezentowany jako coś najważniejszego.

Znów widać, że turniej przyniósł odwrotny efekt: skoro nauczycielki skarżyły się, że dzieciom źle podliczono punkty albo że nikt nie zauważył, gdy zgłaszały się do odpowiedzi, to pewnie wyszły stamtąd z poczuciem, że nic od nich nie zależy. Więc po co się w ogóle starać...

- Właśnie. Źle poprowadzony konkurs z pewnością nie przyczyni się do wyrobienia przekonania, że mamy wpływ na rzeczywistość. Można tylko mieć nadzieję, że to było jednorazowe zdarzenie, które nie pozostawi trwałego negatywnego śladu w psychice dzieci. Rywalizacja - także wśród dorosłych - ma jeszcze jedną wadę: absorbuje zasoby poznawcze. Zamiast myśleć o twórczym rozwiązaniu zadania, część uwagi poświęcamy temu, jakby tu wygrać, co zrobić, żeby nie znaleźć się na dalszym miejscu. To hamuje twórczość i innowacyjność, która jest motorem gospodarki. Bardziej pewnym niż ciągły wyścig i rywalizacja. Co nam po wyścigu, gdy większość firm upada, a osobiste, pozamaterialne koszty, które ponoszą przegrani, są olbrzymie? Gdyby brano je pod uwagę, statystyki wzrostu inaczej by wyglądały. Aktywność, jeśli w przyszłości ma zaowocować sukcesem w życiu, jakkolwiek rozumianym, powinna być oparta na tym, co sprawia radość, na działaniach podejmowanych spontanicznie. Powinno się dawać dzieciom więcej samodzielności, możliwości wyboru tego, co sprawia im przyjemność samo z siebie - bez zewnętrznego przymusu.

Zdaniem chińskiej matki Amy Chua, autorki kontrowersyjnego poradnika dla matek "Bojowa pieśń tygrysicy", najlepszą metodą wychowawczą jest ta, która ogranicza dziecięcą wolność, stawia dzieciom bardzo wysokie wymagania, i nie ma zmiłuj. Jej zdaniem ostra rywalizacja przynosi same korzyści, a Amerykanie pozwalają dzieciom poddawać się już na starcie. Mamy w Polsce coś z Chin?

- Kultura chińska jest odmienna niż amerykańska. Na pierwszym miejscu stawia się w niej wkład w pomyślność wspólnoty, a doskonalenie własnych kompetencji służy nie temu, żeby być lepszym od innych, ale żeby być podobnym i nie być gorszym. Amerykanie natomiast wychowywani są na indywidualistów. Zaspokajanie własnych potrzeb możliwe jest w rywalizacji z innymi. Stąd taki kult konkurencyjności. W Polsce jest jeszcze inaczej. Podczas gdy w Stanach duży nacisk kładzie się na autoprezentację, mocne strony, a skromność stawia na ostatnim miejscu, my mamy specyficzne połączenie katolicyzmu z kapitalizmem. To właśnie przekazujemy naszym dzieciom, robiąc im przy tym wielką krzywdę. Polska religijność mocno zwraca uwagę na te gorsze strony. Próbuje się wpędzić dzieci w poczucie winy, jeśli robią coś nie tak, na przykład jeśli nie spełniają oczekiwań rodziców. Dzieci czują się przegrane, odrzucone, cierpią. Gdy dołączymy do tego ideologię kapitalizmu - egoizm, nieliczenie się z innymi, przekonanie, że najważniejsze są dobra konsumpcyjne i pieniądze, wysokie miejsce w wyścigu szczurów, to mamy najgorszą możliwą kombinację. Dzieci są wobec niej bezsilne.

Wyobraża pan sobie te dzieci za 20-30 lat - w sytuacji gdy nadal będą edukowane w taki sposób?

- Mogą być niewrażliwe na niedolę innych, mogą nie rozumieć, jaki sens ma praca, która nie przynosi wymiernego zysku. Mogą nie mieć motywacji do robienia czegokolwiek bez zewnętrznego przymusu. A niewielki procent z nich będzie tworzył przyszłą elitę tego miasta czy szerzej - kraju. I tworzył programy edukacyjne nastawione na umacnianie istniejącego systemu. Na szczęście historia najnowsza pokazała, że zmiany ustrojowe są możliwe. Oczywiście to nie propaganda uprawiana przez władze czy indoktrynacja przedszkolaków do nich prowadzą. One następują pomimo albo wbrew tej propagandzie. Biorą się z niezgody i z buntu wobec niesprawiedliwości. Wierzę, że część dorosłych przedszkolaków pójdzie tą drogą.

Dr Jarosław Klebaniuk, psycholog społeczny, pracownik naukowy Instytutu Psychologii UWr. Zajmuje się m.in. badaniem uwarunkowań i konsekwencji poglądów i orientacji politycznych. Jest autorem ponad 50 artykułów naukowych z zakresu psychologii politycznej i psychologii mediów. Współtworzy portal Lewica.pl. Bezpartyjny.


Źródło: Gazeta Wyborcza Wrocław
http://wroclaw.gazeta.pl/wroclaw/1,35751,9639699,Lekcja_wykluczenia__czyli_jak_skrzywdzic_przedszkolaka.html
Dodano: 21-05-2011 11:00
Odsłon: 227

Skomentuj: