Login Hasło
Tylko najświeższe wiadomości
Wiadomości » Wrocław »

MFF NH: Festiwal nadal wielki, ale atmosfera nie ta sama

MFF NH: Festiwal nadal wielki, ale atmosfera nie ta sama

Roman Gutek, przenosząc Nowe Horyzonty do Wrocławia, widział tu szansę na rozwój festiwalu, któremu w Cieszynie było za ciasno. Udało mu się, a wraz z nim także nam. Festiwal się rozrósł, okrzepł. Ma coraz więcej sekcji, więcej filmów i tylko atmosfera wielkiego święta kina nieco się ulotniła
11. Międzynarodowy Festiwal "Nowe Horyzonty" już po raz kolejny zmienił Wrocław w stolicę kina. I choć nie jest to impreza z czerwonym dywanem, nie ma na niej oscarowych gwiazd i skierowanych na nie fleszy, to przyjeżdżają do nas twórcy zmieniający oblicze kina. Przez cały rok czekają na nich, a jeszcze bardziej na ich dzieła, oddani, niestrudzeni miłośnicy filmu, którzy spędzają w ciemnych salach długie godziny. Od rana do wieczora, często po pięć seansów jeden po drugim.

Miało być bez popcornu

Jeszcze w marcu organizatorzy, przygotowując program festiwalu, liczyli na otwarcie Dolnośląskiego Centrum Filmowego, jednak opóźnienie remontu dawnego kina Warszawa pokrzyżowało ich plany. Z mapy festiwalu zniknął także teatr Capitol, gdzie zwykle odbywała się jego inauguracja, a przeniesienie części projekcji do dwóch sal Multikina w Arkadach przy Powstańców Śląskich wpłynęło, niestety, na pogorszenie atmosfery imprezy. Bo choć w Arkadach jakość projekcji jest nieporównywalnie lepsza od tej w dusznych, starych salach, to jednak nie o takie oglądanie na festiwalu Romana Gutka dotąd chodziło.

Umieszczenie projekcji z sekcji Sezon, która jest zestawem najciekawszych produkcji z poprzedniego roku, wśród takich hitów jak choćby ostatnia część "Harry'ego Pottera" czy "Auta 2" być może jeszcze tak bardzo nie raziło, ale już kino ambitne, stanowiące o charakterze Nowych Horyzontów do publiczności z wielkimi pudłami popcornu już nie pasuje i rozmywa charakter festiwalu. I choć dwie sale na festiwalowych pokazach w Multikinie były non stop pełne, to jedynie w Heliosie, oddanym festiwalowi na wyłączność, czuło się specyficzny klimat filmowego maratonu.

Widzowie festiwalowi potrzebują odmienności, którą raz do roku oferowały im Nowe Horyzonty.

Wciąż za mało

Kinomani są wytrwali, ale łatwo ulegają emocjom. W tym roku dostarczały ich nie tylko filmy wywołujące salwy śmiechu albo prawdziwe łzy, ale system rezerwacji wejściówek, który zrywał widzów z łóżek wcześnie rano.

Systemowa internetowa rezerwacja miała ułatwić wchodzenie na seanse i likwidację kolejek do sal kinowych. I choć posunięcie znane z innych światowych festiwali nieco rezerwację uporządkowało, to wcale nie pomagało w dostawaniu się na wybrane filmy i kolejki przed projekcjami jak były, tak są. Bo miejsca w kinie podczas festiwalu dalej nie są numerowane, a poza tym na najpopularniejsze filmy wciąż bardzo trudno się było dostać, bo zwykle wyświetlane były jedynie dwukrotnie.

A przecież każdy, kto przyjeżdża na taki festiwal, chce zobaczyć jak najwięcej, bo kiedy indziej taka możliwość może się nie powtórzyć. Nie zawsze było to możliwe, mimo że projekcje zaczynały się rankiem i trwały do północy, a czasem dłużej. Trzeba przy tym pamiętać, że maratonowi filmowemu towarzyszyły jeszcze inne atrakcje, jak choćby koncerty w Arsenale. I choć w tym roku program klubu nie był tak dobry jak w latach poprzednich, a za wejścia na koncerty posiadacze karnetów musieli płacić, to życie nocne w klubie hulało do białego rana.

Trudy wyboru

Nieważne jednak, czy widzowie siedzieli do nocy w kinie, czy balowali w klubie - codziennie, najpóźniej o godz. 8.29, wszyscy uzależnieni od kina nowohoryzontowcy musieli zasiadać przed monitorami swoich komputerów, logować się do sieci, żeby wziąć udział w wyścigu po wejściówki na najbardziej atrakcyjne filmy - nie na dziś, ale na dzień następny.

Operacja wymagała wcześniejszego poznania rozkładu projekcji, i dokonania wyboru, który tradycyjnie do łatwych nie należał. Zmuszał do przeglądania grubego katalogu, czytania gazety festiwalowej "Na Horyzoncie", przepytywania znajomych albo całkiem obcych, spotkanych w kinie ludzi. Bo jak wybrać z morza blisko pół tysiąca nieznanych tytułów te najciekawsze? A w dodatku, choć wszystkim chodzi o to samo - poznanie nowego, ciekawego kina - każdy tę nowość i oryginalność widzi w czymś innym. Każdy przecież ma inny gust i reaguje inaczej. Stąd nie tylko różne ścieżki pozwalające na przejście bezkresu propozycji filmowych, ale i skrajne oceny oglądanych filmów.

Polowanie festiwalowe

O godz. 8.30 uruchamiany był internetowy system rezerwacji wejściówek. Kiedy przychodziła oczekiwana godzina, podskakiwało mi ciśnienie krwi. Tak - jak sądzę - czują się myśliwi na polowaniu, gdy widzą majaczącą w oddali potencjalną zdobycz.

Pociły mi się dłonie, gdy czekałam na początek rejestracji. Sekundy płynęły, kursor komputerowej myszki nerwowo drgał wraz z moim palcem, czekając na start. Kiedy bomba szła w górę, kolor oznaczający seans w tabelce rezerwacyjnej zmieniał się z szarego na fioletowy. Klikałam i czekałam, by stał się różowy.

Cztery razy poniosłam porażkę, starając się zdobyć miejsce na projekcji "Piny" - bezapelacyjnie najbardziej pożądanego filmu tegorocznego festiwalu. To dzieło Wima Wendersa, który w technologii 3D złożył hołd wielkiej, zmarłej dwa lata temu choreografce i swojej przyjaciółce - legendarnej Pinie Bausch. Mimo że film wejdzie na ekrany we wrześniu, był obiektem największego zainteresowania publiczności. Przyznam, że informacja, którą dostawałam czterokrotnie - błąd, brak wolnych miejsc - wyprowadziła mnie z równowagi.

Pina i inni

Jednak nie tylko z wejściem na "Pinę" były problemy. W okamgnieniu znikały wejściówki na konkurs polski czy konkurs filmów o sztuce, na sekcję Dokumenty i Eseje, a także na retrospektywy. Trudno było się dostać nawet na filmy, których tytuły jednoznacznie wróżyły poprojekcyjną depresję, jak "Niewybaczalne", "Przenicowany świat" czy "Zapomniana przestrzeń". Tylko nieliczni zobaczyli "Code Blue" - jeden z obrazów najgłośniej dyskutowanych i dzielących publiczność.

Te kontrowersje podgrzewały temperaturę rozmów przez cały festiwal. Bo tym, co odróżnia Nowe Horyzonty od zwykłego chodzenia do kina, są nieustanne, toczone w najróżniejszych miejscach i okolicznościach rozmowy o tym, co się widziało. Słychać je na ulicy, przy knajpianych stolikach, w sklepach. Możliwość rozmowy, zadawania pytań sprawia, że nawet późno po projekcjach widzowie zostają w salach, by gdy to możliwe, spotkać się z ich autorami. Przychodzą też na spotkania w Gazeta Cafe, by krytykować, pytać i żądać wyjaśnień. Terry Gilliam - jeden z najważniejszych gości tegorocznych Nowych Horyzontów, bohater jednej z retrospektyw - przez prawie dwie godziny maglowany był przez wrocławskich widzów, którzy zadawali mu nawet intymne pytania.

Czas zmiany horyzontu


Źródło: Gazeta Wyborcza Wrocław
http://wroclaw.gazeta.pl/wroclaw/1,35751,10032734,MFF_NH__Festiwal_nadal_wielki__ale_atmosfera_nie_ta.html
Dodano: 30-07-2011 09:00
Odsłon: 199

Skomentuj: