Login Hasło
Tylko najświeższe wiadomości
Wiadomości » Szczecin »

Piotr Owczarski: popłynąłem kajakiem do Danii

Piotr Owczarski: popłynąłem kajakiem do Danii

Kopenhaga słynie z malowniczych uliczek, pałacu królewskiego, muzeów i galerii. Ale przede wszystkim to wodne miasto, otoczone siecią kanałów i XVIII-wiecznych umocnień
Kredowe klify, dzikie plaże, syrenka siedzącą na brzegu morza, stare żaglowce, pałace otoczone ogrodami oraz średniowieczne zamki i klasztory... Wszystko to zobaczyłem pływając kajakiem po wodach Danów.

Mon

Wyspa z księżycem w nazwie, jedna z pereł Morza Bałtyckiego. Znajduje się u południowych brzegów Zelandii, ma 217 km kw. powierzchni i linię brzegową liczącą około 120 km. Dzieli się na dwie części: wschodnią - gdzie dominują wysokie klify i wzgórza porośnięte lasem, oraz zachodnią, rolniczą, z piaszczystymi plażami. Księżycowa wyspa słynie z najwyższych nad Bałtykiem kredowych klifów wznoszących się 130 metrów nad poziom morza - Mons Klint. Zobaczyć je o świcie to niezwykłe przeżycie, ale opłynąć kajakiem - nie lada wyzwanie!

Jednak na wyspę nie jest łatwo dotrzeć. Najpierw podróż autem przez Niemcy, potem rejs promem na trasie Puttgarden - Rodbyhavn. Następnie przejazd przez wyspy Lolland i Falster, aby dotrzeć do "stolicy" wyspy - Stege. Podróż oczywiście z kajakiem umocowanym na dachu.

Wieczorem dotarłem do Oddermose Strand po drugiej stronie wyspy. To dobre miejsce, aby rozpocząć przygodę. Tu widać stan morza i można określić siłę wiatru. Na plaży piasek, tysiące otoczaków, ptaki i cisza. Rano wypłynąłem w morze kierując się w stronę wyspy Falster oraz cieśniny Gronsund i dalej do Stege. Przede mną - 42 km i 7 godzin wiosłowania. Pogoda sprzyjała, była flauta, płynąłem, a woda i niebo zmieniały swe barwy. Zachwycały kolory - błękity, granaty, szarości, biele, które przenikały się, zlewały ze sobą, wciągając łódź w środek Morza Sargassowego. Towarzyszyły mi ławice szprotek marszczące wodę i wyskakujące nad jej powierzchnię. Co pewien czas, w dali, pokazywał się wąski pasek piaskowych urwisk, łany zbóż, farmy i rozstawione rybackie sieci.

Po kilku godzinach dopłynąłem do cieśniny Gronsund, tam trzeba było zmierzyć się z przeciwnymi prądami. Czułem się jak na górskiej rzece, wiosłowałem posuwając się powoli naprzód. Po wpłynięciu na wewnętrzne rozlewiska między wyspy Bogo, Taero i Lango krajobraz zmienił się, wody morskie przypominały mazurskie jeziora. Przecinałem je dziobem, biorąc kurs na most łączący wyspy. Mijałem gospodarstwa i zadbane pola. Dla mnie pozostał tylko wąski pas nad wodą, był dziki, niczyj.

Stege wyłoniło się zza cypla. Wizytówką miasta jest górująca na starówką wieża kościoła św. Jana i przystań jachtowa. Tam zakończyłem pierwszy etap mej podróży.

Mons Klint

Majestatyczne białe ściany wyrastające z morza są znane każdemu żeglarzowi, który choć raz płynął do Kopenhagi. Można na nie wejść po 400 schodkach, aby spojrzeć na bezkres morza i zobaczyć szmaragdową toń wód otaczających urwiska. W dole, u podnóża klifu, można ujrzeć małe postacie ludzkie. Turyści przyjeżdżają tu z całej Europy, aby zobaczyć to cudo natury.

Popłynąłem w ich kierunku o świcie drugiego dnia, obierając kurs na wschodzące słońce. Widziałem, że najlepiej oglądać je przed południem, kiedy promienie słoneczne oświetlają je w pełni. Aby tam dotrzeć, żeglowałem przez kilka godzin wzdłuż wschodnich wybrzeży wyspy. Minąłem port jachtowy Klintholmhavn, o 11 dotarłem do pasa kredowych urwisk. Od strony wody wyglądały niezwykle malowniczo.

Co pewien czas mijałem sterczące z wody nagie konary drzew, które spadły do morza podmyte przez wodę. Trzeba było także uważać na głazy wystające nad powierzchnię morza. Po kamienistych, wąskich plażach spacerowali ludzie, a niedaleko brzegu cumowały jachty. Wzrok przyciągała biel ścian przetykana pasami czarnych krzemieni, ze szczytów wprost do wody spływały potoki. Płynąłem wolno podziwiając krajobraz. Minąłem najwyższe urwisko Dronningestolen, gdzie kiedyś wydobywano kamień budowlany.

Po ośmiu kilometrach brzegi obniżyły się i wyłoniła się zatoka. Na horyzoncie ujrzałem półwysep Ulvshale. Znajdują się tam piaszczyste plaże, a wokół niego są rozległe mielizny. Tam zrobiłem postój. Czysta jak kryształ woda i ptaki to znak, że byłem blisko leżącej niedaleko wyspy Nyord - jednej z największych w Danii ostoi dzikiego ptactwa. Podmokłe łąki wyspy przypominają rozlewiska rzeki Biebrzy. Zobaczyć można na nich stada krów stojące na zalanych wodą pastwiskach.

Wyspę dzieli od Mon niewielka cieśnina Ulvshale Lob. Niełatwo do niej dopłynąć, trzeba przedostać się przez wypłycenia, które wchodzą daleko w morze i mają miejscami dwadzieścia centymetrów głębokości. To obok Mons Klint najpiękniejsze miejsce wyspy. Tutaj nawet kajakiem nie zawsze można przepłynąć. Ile mogłem płynąłem, potem musiałem iść pchając przed sobą łódź w stronę wysepki Tyreholm. Mile wspominam brodzenie w szmaragdowej wodzie, po piasku i muszelkach. Pod wieczór, po 11 godzinach, dotarłem ponownie do Stege. Mon opłynąłem w 18 godzin, pokonując morzem 100 km.

Susa

W Danii pływanie po rzece jest rarytasem. Nie ma ich za wiele. Na wyspie Zelandii atrakcją jest Susa. Malownicza, zadbana, wpadająca do Bałtyku koło Naestved. Pływanie po niej jest łatwe, wymagane jest tylko wykupienie pozwolenia, bo na rzekę wpuszcza się określoną ilość łodzi dziennie.

Susę eksploatują firmy kajakarskie. To one wodują tłumy. Oczywiście po pobraniu opłaty i uzgodnieniu terminu spływu. Na jedynej rzece wyspy jest tłoczno. Wszyscy płyną w pomarańczowych kamizelkach ratunkowych i metalowych, srebrnych canoe, z przyklejonym numerem pozwolenia. Susa jest tak zorganizowana, aby mógł nią przepłynąć każdy. Nie ma zwalonych drzew, utrudnień, bystrzy, głazów w wodzie, a miejsce jedynej przenoski wyposażone jest w rolkowy taśmociąg, aby nawet dziecko mogło przeciągnąć łódź.

Spływ zacząłem od jeziora Bavelse So. Wyprzedziłem płynące zygzakiem grupy i rozpocząłem wędrówkę. Woda rozlewała się między łąkami, co pewien czas mijając kępy drzew i zarośli. Wzdłuż brzegu pasły się stada bydła. "Pilnował" ich elektryczny pastuch, a druty pod napięciem sięgały samej wody, wyjście na brzeg było właściwie niemożliwe. Druty i napisy "Privat" wytyczały granice wolności.

Zachwycały przede wszystkim mijane pałace, klasztory i rezydencje z ogrodami, gdzie wystrzyżone trawniki dotykały wody. Na rzece czekały stada ptactwa, które bez obawy blisko podpływały. Wiedziały, że zbliżający się ludzie to dla nich kolejny posiłek, a karmienie ptaków było wpisane w program każdego spływu. Po dniu wiosłowania i patrzenia na turystykę wodną w wydaniu duńskim zatęskniłem za polskimi rzekami. Spływ skończyłem w Naestved, niedaleko starówki pełnej budowli z ceglanego gotyku.

Kopenhaga

Stolica Danii z poziomu kajaka wygląda zupełnie inaczej. Słynie z malowniczych uliczek, pałacu królewskiego, muzeów i galerii. Ale przede wszystkim to wodne miasto, otoczone siecią kanałów i XVIII-wiecznych umocnień.

Wpłynąłem do niego z morza, od strony cieśniny Oresund. Wiał północny wiatr, który piętrzył fale i powodował silne kołysanie. Najpierw powiosłowałem do dzielnicy Hellerup, aby zobaczyć, jak wygląda duński waterfront. Jest tam nowoczesna dzielnica mieszkaniowa z nabrzeżami, gdzie można zacumować swoją łódź, są biura i centrum handlowe. Wszystko futurystyczne, bardzo funkcjonalne.

Aby dopłynąć do śródmieścia, należy przepłynąć przez port, przystanie promowe, sieć falochronów i dawnych umocnień. Trzeba uważać zwłaszcza na wędkarzy. Łowią głównie na spinning. Mój kajak też złowili, haczyk wbił się w dziób. Jakie było zdziwienie amatora rybek, kiedy wędka wygięła się w pałąk, a zamiast dorsza wyłonił się ponadpięciometrowy kajak.

Niesamowite wrażenie robi kopenhaska syrenka. Najpiękniejszy pomnik Danii, wykonany w 1913 roku, jak zwykle był otoczony turystami. Naga postać dziewczyny siedząca na głazie wyłaniającym się z wody jest symbolem miasta. To piękne ucieleśnienie Andersenowskiej baśni jest stałym punktem programu wszystkich wycieczek. Całą dobę błyszcza flesze. Ona jednak spokojnie spogląda na wodę, czekając chwili, kiedy będzie mogła zniknąć w toni.

Po chwili minąłem ją. Płynąłem obok żaglowców, jachtów, nade mną pochylały się stare kamienice i spichrze. Zabytkowa zabudowa przeplatała się ze współczesną. Zwracały uwagę gmachy Opery Narodowej i Teatru Muzycznego. Oba położone nad wodą, z tarasami widokowymi pełnymi ludzi. Wszyscy siedzący przy stolikach, pijący kawę. Patrzyli na wodę, rozmawiali. Oni elegancko ubrani, otoczeni kelnerami i ja tańczący na falach.

Nyhavn

Jednym z najbardziej malowniczych zakątków Kopenhagi jest Nowy Port. Wybudowany w 1673 roku kanał jest dzisiaj wizytówką miasta często pokazywaną na pocztówkach. Stare kamieniczki, wzdłuż których cumują żaglowce, barki, kutry i statki, tworzą niepowtarzalny nastrój. Dopełnia go gwar rozmów, tłumy ludzi siedzących przy nabrzeżach i pijących piwo. Rozrywek dostarczają liczne knajpki, bary, restauracje. Tańczy się tu i słucha muzyki, kwitnie życie nocne.

Wpłynąć tam nie jest łatwo. Po kanale bez przerwy kursują tramwaje wodne z turystami, jest wąsko, ale barwnie. Powoli, ocierając się prawie o burty jachtów, mój kajak wśliznął się między łodzie i turystów. Po chwili stał się jedną z atrakcji tego miejsca pokazywaną palcami, wkomponowany w wodną Kopenhagę, pełną żeglarzy i zwiedzających. W wodzie pływało wszystko, puszki po piwie, pety, karma dla ptaków i ja "kajaker". Zrobiłem kilka zdjęć i wypłynąłem cicho, kierując się w stronę morza.

*autor jest szefem Stowarzyszenia Żeglarski Szczecin, nauczycielem, kajakarzem, podróżnikiem, publicystą


Źródło: Gazeta Wyborcza Szczecin
http://szczecin.gazeta.pl/szczecin/1,34959,10110854,Piotr_Owczarski__poplynalem_kajakiem_do_Danii.html
Dodano: 15-08-2011 12:00
Odsłon: 165

Skomentuj: